Na drugi dzień po przybyciu do Miejsca wprowadziłem do sypialni postulantów. Załatwiłem wszystkie formalności, przyjmował mnie niziutki, pękaty pan prefekt – brat Andrzej Gródek. Ks. Dyrektora nie było. Miałem chyba wolne. Smutnie połaziłem cały dzień. Zapragnąłem rozmowy z głównym asystentem p. Mędrzyckim. Był grzeczny, ale bardzo zajęty. Na trzeci dzień p. Gródek przeznaczył mnie do budowy. Dano mi współpracownika. Był wysoki, szczupły, młodszy ode mnie chłopak, brat ks. Kurasa – Jasiek Kuras. Przewyższał mnie swoim sprytem, zwinnością ruchów; mistrzowsko wykłócał się o zajeżdżanie „kastrami” przy windzie i pilnie wykrywał każdą fuszerkę na naszą niekorzyść w odbiorze „malty”, bądź cegły. Dla mnie okazał się tolerancyjny. Wydałem mu się mocnym, ale niedorajdą. Parę razy biegnąc do windy uderzyłem głową o mur arkady.
– Tak haratacie tą głową, jak pragnę zdrowia – powiedział z niesmakiem.
Każda para nosicieli miała parę majstrów, którym na przemian miała dostarczać wapno i cegłę. Ta była dobra, która dawała radę obłożyć murarzy cegłą i stać z kas trą wapna na zapas przy nich. Można było wtedy usiąść, pogapić się z wysoka na okolicę, odejść trochę na bok, a nawet przy dobrym sprycie zbiec na dół po orzechy. Toteż przy windzie trwały bezustannie kłótnie o każdą „maltę”, o każdą skrzynię cegły.
Winda – był to z rusztowań zrobiony szyb, którym z dołu do góry, na odpowiednich platformach wjeżdżały bezustannie ładunki cegły, bądź olbrzymie wiadra zaprawy murarskiej – „malty”.
Na dole stali dostawcy cegły i wapna i pokrzykiwali:
– E, odbieraj prędzej... szybciej łaziki... „Witos” /Koszarski/, nie kombinuj...
„Witos” był przedmiotem bezustannych kłótni na górze. Windę obsługiwał Śliwiński. Robił to mistrzowsko. Siedział na dole, uśmiechał się bezustannie. W jednej ręce trzymał gałkę przełącznika, w drugiej książkę. Potrafił pracować i czytać. Potrafił się dzielić z chłopcami przeczytanymi przygodami. Czytał za porządkiem już którąś z rzędu pozycję Karola Maya.
Na podwieczorek i drugie śniadanie dostawaliśmy po kromce chleba i maślankę przywożoną z Krościenka Wyżnego. Trzeba było się spieszyć, żeby jej nie zabrakło.
Tak rozpocząłem życie w Zakładzie
Budował się kościół – kaplica, świątynia (dla mnie mała bazylika) Maryi Królowej Polski w Miejscu Piastowym. Projektantem był prof. inż. Jan Sas-Zubrzycki ze Lwowa. Kościół miał łączyć w sobie cechy kilku stylów minionych epok.
Świątynia jest trzynawowa: Nawy ustawiono halowo. Oddziela je od siebie dwa rzędy masywnych, ciężkich kolumn z białego piaskowca. Dwie pierwsze od wejścia podtrzymują chór, pozostałe cztery dźwigają cztery arkady, na których w górze oparty jest renesansowo – barokowy bęben z okrągłymi oknami, zwieńczony kopułą zakończoną wysoką z okienkami latarnią. Z boku prawej zakrystii dobudowana narożna wieżyca – w przyszłości grobowiec Ojca Założyciela.
Całość w tej chwili posiada gustowny wystrój, polichromię, witraże.
Ale w 1932 roku (odnoszę dziś takie wrażenie) chyba członkowie Zgromadzenia postawili wszystko na jedną kartę ażeby wyciągnąć zrąb przed zimą do końca.
Murarzy było szesnastu, nie licząc kamieniarzy, którzy ciosali kamienie na ramy okien i portale. Pogoda dopisywała. Wrzała praca. Przed zimą zrąb stanął.
Wysiłek to był kolosalny, jeżeli zważyć, że w chwili stawiania świątyni, młode - zaledwie 12 lat liczące (od zatwierdzenia na prawie diecezjalnym) Zgromadzenie liczyło nie więcej niż pięćdziesięciu członków, z tego tylko 12 księży, 15 braci, kilku kleryków, nowicjuszy i postulantów. Ówcześni księża: ks. Antoni Sobczak (Rektor – Generał), ks. Władysław Janowicz, ks. Stanisław Rymuza, ks. Jan Górecki, ks. Stanisław Kot, ks. Wawrzyniec Karch, ks. Jan Latusek, ks. Feliks Skrzypkowiak, ks. Józef Machała, ks. Andrzej Andreasik, ks. Michał Szteliga, ks. Wincenty Stachowski i ks. Jan Zawada.
Bracia: Roch Pownuk, Andrzej Gródek, Adam Myszkowski, Jan Elert, Teodor Błaszczyszyn, Jan Narcyz Korybut-Daszkiewicz (malarz, uczeń Jana Matejki), Józef Swaczek, Władysław Białoczyński, Franciszek Janusz, Stefan Kot, Dżugan Bazyli, Jan Piotrzkowski, Andrzej Jania, Franciszek Szczepaniak, Tomasz Początko, Jan Panek, Józef Cisek i Władysław Bełz.
Księża – klerycy na studiach: Wojciech Nierychlewski, Wincenty Kuras, Edward Bała, Józef Gadzała, Edward Tomza, Franciszek Mendyka, Władysław Błądziński i Szymon Płoszaj.
Oczekujący na studia klerycy – asystenci: Adam Wojtunik, Alojzy Mędrzycki, Antoni Kurzyk, Antoni Białoczyński, Wojciech Partyga, Długosz i Szymek Szmyd.
I chyba z dziesięciu nowicjuszy oraz postulantów. Sześć domów zakonnych – zakładów: Miejsce Piastowe (macierzysty), Pawlikowice, Dziatkowicze k. Nowogródka, Berteszów k. lwowa, Lwów (ul. Leona Sapiehy) i Kraków (ul. Kazimierza Wielkiego).
Z tego jedynie dwa pierwsze tu większe domy, a wszystkie w sumie zaledwie wypracowujące na skromne utrzymanie.
Dotacji nie było żadnych. Pomoc społeczeństwa na pewno niewielka. Zresztą cały naród dźwigał ciężkie jarzmo ogólnego na świecie kryzysu gospodarczego, powiększonego u nas o własne, z winy zaborców, przeszło całego wieku zaniedbania. Przez radio śpiewano:
„... A wszystkiemu winien kryzys,
Stary zatwardziały kryzys
Przygniata nas, oplata nas
Ze wszystkich stron,
Kryzys, kryzys wszędzie on...”
Toteż kiedy przyszła zima 1932/33 roku, skwierczała bieda, aż ją było słychać.
Pan Wojda wypreparowywał z żytniej mąki żury, które się jadło codziennie z żytniej mąki, które się jadło codziennie z kromką chleba. Obiady były niekiedy w środku zimy – beznadziejne. Ziemniaki słabiutko omaszczone albo i bez – z kapustą, lub kapusta z fasolą, albo pęczak z kapustą…
Ciekawym człowiekiem (nie kucharzem) był p. Andrzej Wdowiec – przybył do zakładu z dwojgiem dzieci (kiedy? – do dziś nie wiem). Sam zajął się trudną w tamtych czasach pracą w kuchni.
Syn Jasiek – wysoki, zgrabny chłopak – praktykował szewstwo, a „Maryśka” – umiłowana ojca, leżała na cmentarzu w Miejscu Piastowym jako młodziutka siostra michalitka. Zmarła na gruźlicę.
Wracając do budowy – fundatorami kościoła byli ks. Franciszek Kołodziej i ks. Walenty Michułka z USA – uczniowie ks. Br. Markiewicza.
Bardzo dodatnie wrażenie i oddziaływanie miał w Zakładzie Rektor ks. Antoni Sobczak.
Twarz i głowa rzymianina, z dużym orlim nosem, szerokimi wypływającymi oczami – układały się razem z policzkami w wyraz zadumy i dobroci. Wzrost miał więcej niż średni, ale przy chorobliwym wypukłym brzuchu szedł drobnymi krokami, ręce trzymał często na piersi.
Nie był dla nikogo strasznym, a przecież liczono się z nim. O każdym czasie, jeżeli tylko był w domu, można było uzyskać z nim rozmowę. Wyglądało to jak gdyby czekał na wejście. Nie było nigdy godzin, ani dni przyjęć. Poświęcał tyle czasu, ile tylko było na to potrzeba. Nie, nikt nie widział u niego zniecierpliwienia. Wchodzącego i wychodzącego przyciskał do piersi i całował w czoło: „No, no, no, carissimus...”
On najwięcej bolał nad odchodzeniem postulantów. Bogu tylko wiadomo, ile uratował powołań. Mówił piękne kazania, ale daleko lepszym był konferencjonistą. Nieumęczonym spowiednikiem. Spowiadał w konfesjonale, który był dwoma heblowanymi deskami, z wyciętymi do mówienia okienkami, złączonymi trzecią deską do siedzenia...
Ks. Stanisław Rymuza – z dziobatą po ospie twarzą, bo podobną do twarzy Brata Alberta – był, jak myślę dziś, utrudzonym wtedy gospodarzem (dyrektorem). I były sytuacje podbramkowe w splocie iście krańcowo trudnych warunkach.
Ale przyszła wiosna 1933 roku, obsiano pola, rozładowały się trudności i... co tu dużo mówić. Widoczna była wciąż pomoc Boża.
Była bieda, ale nie było nędzy.
Dobrze, że była. Bieda była współtwórczynią i Matką Zgromadzenia. Racją jego powstawania i trwania Była i być powinna. Oni dla biednych są…
Jan Lecyk, Słoneczne dni, [w:] Nasze wspomnienia, wypowiedzi byłych wychowanków zakładów michalickich, Miejsce Piastowe 1979.
Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe